Ojczyznę Adama Mickiewicza odwiedziliśmy na początku i na końcu naszej wakacyjnej eskapady po ziemiach naszych północnych sąsiadów we wrześniu 2017. W owym czasie wdepnęliśmy także do Łotwy, Estonii oraz Finlandii.
TRANSPORT AUTEM
Trasa z Krakowa do pierwszej destynacji – TROK (20 km od Wilna) zajęła nam 9 godzin. Po przekroczeniu granicy trzeba być bardzo czujnym, bo litewskie policjanty lubią zaczaić się z suszarką w krzakach. Kierowcy jednak ostrzegają się nawzajem „długimi” – ja także zawsze podtrzymuję tą tradycję 🙂
Po rzuceniu okiem na trocki zamek oraz przejściu się uliczką ze specyficznymi karaimskimi, kolorowymi domami postanowiliśmy spróbować lokalnej kuchni.
Skierowaliśmy się do Senoji Kibinine słynącej z kibinów (kybyny albo kibinai). Te nadziewane różnymi farszami (w naszym przypadku: wieprzowina, wieprzowina z serem, kurczak z pieczarkami oraz szpinak), pieczone pierożki z ciasta drożdżowego (mąka, jaja, drożdże, masło) szybko trafiły na stół bardzo gorące i rumiane.
Ciasto było suche, grube i puszyste, a po ugryzieniu łamliwe. Zapieczony w środku pieroga farsz intensywny, smaczny i świeży. Ciężko było odróżnić wieprzowinę od wieprzowiny z serem, ale szpinak z twarogiem był już konkretnie wyczuwalny. Pieróg z kurczakiem, dzięki pieczarkom był najbardziej wilgotny.
Następnym celem podróży była stolica Litwy – WILNO. Zakotwiczyliśmy na dwie nocki w polskim hotelu Pan Tadeusz (opisanym tutaj).
Po parunastu kilometrach wędrowania z mapą i odhaczania zaplanowanych punktów, skierowaliśmy się do polecanej w internetach restauracji Forto Dvaras, gdzie fartownie trafił się nam wolny stolik na zewnątrz.
Od początku wiedziałem czego chcę spróbować i chwilę po przewertowaniu karty (menu do podglądu tutaj) oprócz napitków (0.5 litweskie piwo Butautu 2.70 euro, sok 0.9 euro) zamówiliśmy cepeliny (didzkukuliai) z mięsem (4.50 euro), bliny (blynai) z boczkiem (5 euro) i chłodnik litewski (2.75 euro).
Podana wraz ze smażonymi na smalcu idelanymi ziemniakami zupa, pojawiła się na stole po paru minutach. Była rześka, zimna, buraczano-śmietanowa, z kawałkami botwinki i koperkiem. Pyszna.
Cepeliny konsystencją i smakiem przypominały polskie pyzy. W środku znajdowało się smaczne mięso. Można spróbować, ale kolejny raz już bym ich nie zamówił – za dużo ciasta jak dla mnie.
Bliny to nic innego jak nasze placki ziemniaczane, z tą różnicą iż na Litwie zasmaża się na nich dodatki. Sycące, miękkie w środku, z chrupiącym boczkiem, trzy grube sztuki ociekały tłuszczem, a w połączeniu z gęstą śmietaną oraz skwarkami okazały się kaloryczną i ciężkostrawną bombą. Bardzo smaczną bombą.
Wieczorem nie mogliśmy odpuścić letniemu wileńskiemu foodtruckowemu zagłębiu…
K. miała ochotę na makaron i zamówiła azjatycki WOK z kurczakiem za 7 eurasów. Mnie podkusiło na żebra z grilla za ósemkę, które byłyby okej, gdyby wyceniono je na połowę tego co kosztowały. Trzeba przyznać, że mięso (jeśli już się je znalazło) było miękkie i w dobrej bbq marynacie. Zestawowe frytki zwykłe, surowe pokrojone pomidory i ogórki nie mogły w żaden sposób podnieść oceny tej strawy.
Box azjatyckiego makaronu lepszy, chociaż również i w nim było widać oszczędności – kurczaka tyle co kot napłakał. Warzywka sprężyste, bardzo dużo sosu i sezamu. Ogólnie pudło było ciężkie i wypchane po samą górę makaronem i warzywami.
Dobrze się przyjrzałem temu co pałaszowali ludzie dookoła i upewniłem się w przekonaniu, że polska scena ulicznego jedzenia reprezentuje zdecydowanie lepszy poziom. Wydaje mi się, że u nas jest więcej, taniej i zdecydowanie smaczniej, ale ocena ta jest tylko i wyłącznie wystawiona po spróbowaniu dwóch dań i wizualnej ocenie parunastu innych.
Wracając z Łotwy, Estonii i Finalndii po godzinnym stopie w SZAWLACH przy Górze Krzyży, zatrzymaliśmy się na dwie nocki w najbardziej znanym litewskim kurorcie nad Bałtykiem – POŁĄDZE (w tym hotelu).
Miasto ma bardzo długi deptak oraz oświetlone molo wchodzące głęboko w morze. Wielki park z wybrukowanymi kostką ścieżkami zachęca do spacerowania, a w jego centrum można odwiedzić Pałac Tyszkiewiczów w którym znajduje się Muzeum Bursztynu (2 euro).
Pogoda była taka sobie (około 15 stopni w dzień), a ludzi bardzo mało. Mimo, że wzdłuż deptaka znajduje się restauracja na restauracji, przez całe dwa dni ciężko było znaleźć miejsce, gdzie siedziałoby więcej niż 8 osób. My opierając się jedynie na ocenach z Google, dwa razy zaryzykowaliśmy i w sumie dwa razy dobrze zjedliśmy.
W pierwszym miejscu – Molemis Asomis, zamówiliśmy pierś z kurczaka z frytkami i warzywami (9.5 euro) oraz zupę z kurczakiem podawaną z naleśnikiem z kurczakowym farszem (5.5 euro).
Pierwsza pozycja była bardzo dobra. Kawał drobiu konkretny i soczysty, spora porcja fryt usmażonych na super chrupiąco w świeżutkim oleju. Obsługa i czas podania bez zarzutu.
Zupa trochę jak rosół, naleśnik ot taki standardowy, bez rewelacji.
Kolejne miejsce o nazwie 1925 charakteryzowało się ciekawym wystrojem nawiązującym do daty ze swojej nazwy.
Zamówiliśmy tam kotlet kijowski wraz z frytkami i warzywami (10 euro) oraz pielmieni z mięsem (6 euro).
Ten pierwszy to nic innego jak powiększona wersja de volaille – serio był ogromny. Po przekrojeniu wylało się z niego ze 20g masła z koperkiem. Kurczęcie spoko, ale o zbyt grubej panierce. Twarde frytki potraktowano ciekawą mieszanką przypraw.
Pielmieni były fantastyczne. Ciężko powiedzieć jakie mięso tam występowało, ale strzelałbym, że miks cielęco – drobiowego. Farsz był bezbłędny i mocny, a ciasto sprężyste. Czuć było bulion w którym je ugotowano – szkoda, że tylko niektóre pierożki miały go w środku. W połączeniu z gęstą śmietaną robiły bardzo dobrą robotę.
Innym razem, w jednym z pubów sportowych spróbowaliśmy warzywnej zupy dnia z soczewicą ze śmietaną i porcją chleba za niecałe dwa euro. Była dobra i sycąca.
W Połądze jak w każdym szanującym się kurorcie kupimy oczywiście lody, gofry, bubble waffle i wszelkiego rodzaje fast foody w formie kebabów, hamburgerów, frytek itp. To co nas zdziwiło to sprzedawanie w tych samych budkach zarówno słodkiego jak i słonego – w Polsce raczej się tego nie widzi. Oprócz tego jest sporo budek z wędzonymi i surowymi rybami.
Na zdjęciu poniżej prezentuje się gofer na patyku z czekoladową polewą – one są zrobione już wcześniej, a przed podaniem klientowi odgrzewa się je tylko w gofrownicy, zanurza w czekoladzie i obsypuje słodkimi, zbyt twardymi kuleczkami (1.5 euro). Jak się możecie domyślić, są ogólnie słabe.
Jeśli akurat nie macie ochoty na żadną z wymienionych rzeczy, to minutę od głównego deptaka znajduje się market Maxima gdzie pieczonego kurczaka, swieże surówki, sałatki i inne marketowe „pyszności” kupicie na wagę.
W Połądze jest sporo Rosjan, na każdym kroku słychać język rosyjski. Ceny są mocno wyśrubowane – jest drożej niż w Wilnie czy Kownie. Jeśli nie znacie rosyjskiego albo litewskiego możecie natknąć się na problemy z komunikacją – angielski nie jest tam popularnym językiem.
W planach mieliśmy jeszcze KOWNO. Z Połągi najprościej jechać tam przez KŁAJPEDĘ, więc korzystając z okazji zrobiliśmy w niej stopa. Nic nas tam jednak nie złapało za serca, więc po godzinnym spacerze zdecydowaliśmy się jechać dalej. Kłajpedę z Kownem łączy dwustukilometrowa autostrada – droga jest łatwa i przyjemna (wzdłuż jest kilka fotoradarów).
W trasie zabookowaliśmy ten hotel. Po 2 godzinach jazdy byliśmy już w nim zakwaterowani.
Chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy w miasto. Wzdłuż najdłuższego deptaka w Europie (podobno) prowadzącego do Starego Miasta, trafiliśmy na festiwal, gdzie posililiśmy się słuszną porcją fish & chips (6 euro) z jednego z foodtrucków. Wielki kawał dorsza Pani panierowała na świeżo po zamówieniu – mięsko było mięciutkie i całkowicie bez ości, panierka chrupiąca i nietłusta, frytki usmażone w punkt i posypane lekkimi przyprawami. Miło nam było, kiedy właściciel starał się rozmawiać z nami po polsku.
Porą kolacyjną wybraliśmy się na Stare Miasto i trafiliśmy do YZY Bar przy popularnej ulicy Litewskiej. Nie chciało nam się już nic litewskiego, a na nasze szczęście menu w YZYm było typowo kontynentalne. Udało się upolować jedyny wolny stolik na zewnątrz, później zdobyć menu w języku angielskim i zamówić burgera z frytkami (6.5 euro), zestaw gofrów z różnymi dodatkami na słono (7 euro), ciemne litewskie piwo (2.5 euro) i sok grejfrutowy (1.8 euro).
Burger średnicy Big-Maca z maksymalnie 100g mięsa wysmażony został well done mimo prośby medium, a mięso było jakieś rozlazłe – zdecydowanie najsłabsze ogniwo. Bułka znośna, całość ratowały świeże i smaczne dodatki w formie chrupiącego bekonu, panierowanej cebulki, pomidora, ogórka i doskonałego sosu. Frytki trochę za tłuste, sos pomidorowy wporzo.
Gofry na słono z suszoną wołowiną, oliwkami i suszonymi pomidorami, okazały się strzałem w dziesiątkę. Komponowały się idealnie z serowym sosem.
YZY jest spoko resto barem, ale polecam bardziej na piwo/wino i przekąskę, niż na konkretną kolację.
PODSUMOWANIE
Wilno i Kowno to miasta z duszą – zdecydowanie warte odwiedzenia. Język polski jest tam obecny, kelnerzy i sprzedawcy starają się go używać w rozmowie. Słychać go również wśród wileńskich seniorów.
Litwa bardzo się nam spodobała – jest klimatyczna i ma masę ciekawych miejsc do zobaczenia o których przeczytacie na setkach blogów podróżniczo – turystycznych.
Na Litwie najlepiej stołować się u mojej cioci Teci 🙂 Nigdzie tak człowiek nie zje. Co mnie zaskoczyło, w domach prywatnych – nie knajpach, nie jada się ziemniaków tylko ryż. Nawet do schabowych, ryż i ryż 😉
PolubieniePolubienie